piątek, 13 lutego 2015

Poślubna Kostaryka cz. 3

Znów kolejna przerwa w pisaniu, w styczniu zatrudniliśmy nową recepcjonistkę, któregoś dnia po prostu postanowiła nie przyjść do pracy...I od początku lutego pracujemy we trzy, wychodzę wykończona jak nigdy. Chyba powoli zaczynam się wypalać,


Po pierwszej nocy w Monteverde udaliśmy się na kolejkę/kolejki linowe - jakieś 14 stacji do przejścia, jedna z tras miała kilometr i pokonywało się w pozycji "na supermana", przepiękne widoki - mieliśmy szczęście, bo widoczność była na tyle dobra, że po raz pierwszy zobaczyliśmy Pacyfik. Nie powtórzyłabym tego typu atrakcji, ale nie żałuję, że tam poszliśmy. Dałam radę mimo lęku wysokości, a najciekawszym momentem był "skok tarzana" - nie zdecydowałabym się na to gdyby nie siedząca tuż obok małpa, która sprawiała wrażenie kibicowania wszystkim uczestnikom wycieczki ;) po południu chcieliśmy wybrać się do jednego z kilku terenów chronionych, ale nie starczyło czasu. Zamiast tego pojechaliśmy drogą "La trocha a San Luis" (znów konieczne auto terenowe) i urządziliśmy sobie piknik na przepięknym punkcie widokowym. Warto pamiętać, że Monteverde jest dosyć wysoko i popołudnia/wieczory bywają chłodne - zmarzłam mimo długich spodni i cienkiej kurtki.


Wieczorem posłuchaliśmy sugestii właściciela hotelu i kolację zjedliśmy w Sabor Tico - najlepszy stosunek jakości do ceny na jaki trafiliśmy. Za dwudaniowy obiad z napojami i deserem zapłaciliśmy jakieś 8 euro na głowę, porcje były gigantyczne, jedzenie przepyszne. Mają dwie siedziby - jedną w centrum handlowym na pierwszym piętrze, drugą obok stacji autobusów.

Następnego dnia znów do samochodu ze wszystkimi bagażami i w drogę do Parku Narodowego Manuel Antonio, przy czym zatrzymaliśmy się jeszcze na dwugodzinną wycieczkę konną. Po doświadczeniu w The Springs nie mogłam wyjechać z Kostaryki bez kolejnej rundki. Udało nam się znaleźć "małą" rodzinną firmę i brat z siostrą zapewnili nam przepiękną trasę na grzbiecie niesamowicie zadbanych koni. Firma może i mała, ale za to rodzina ma na własność ponad 100 hektarów ziemi :)



Szczerze? Po tym, jak spróbowałam jazdy bez raniącego pysk wędzidła, na siodle westernowym, jakoś nie mam ochoty wrócić do angielskiej szkoły jazdy. Gdybym z całego pobytu w Kostaryce miała wybrać trzy atrakcje, bez których ten wyjazd nie byłby taki sam, to ta wycieczka zdecydowanie by do nich należała.

Po południu dojechaliśmy do Quepos, w którym mieliśmy zarezerwowany hotel Tres Banderas. Zarezerwowałam trochę na ślepo poprzez booking, nawet nie patrząc na stronę hotelu. Dojeżdżamy do wejścia a mąż pyta "co tu robi flaga twojego kraju?". Okazało się, że to jest właśnie ten słynny hotel prowadzony przez Polaka. Niestety jakościowo niezbyt mi się podobało, zdecydowaliśmy się spędzić tam tylko jedną noc, a następną już w okolicach kolejnego parku narodowego.
Samo Quepos to miasteczko pełne sklepów i barów dla turystów, ciężko było znaleźć nam lokalne jedzenie ale w końcu się udało, co prawda warunki higieniczne w barze pozostawiały sporo do życzenia, ale cóż...co mnie nie zabije to mnie wzmocni.

Manuel Antonio odwiedzony kolejnego dnia to najbardziej komercyjny ze wszystkich odwiedzonych przez nas parków narodowych. Tłumy ludzi na wejściu, mnóstwo naganiaczy próbujących namówić na przewodnika, popilnowanie auta itd - krótko mówiąc, trochę jak trasa na Morskie Oko ;) a byliśmy tam poza ścisłym sezonem.

Nie zdecydowaliśmy się na przewodnika, na dodatek poszliśmy w przeciwną stronę niż większość odwiedzających. Udało nam się zobaczyć sporo ptaków drapieżnych polujących w pobliżu parku, kilka rodzin małp, leniwca i papugi. A, i mrówki giganty ze złotymi odwłokami.

Na jednej z kilku słynnych plaż odwiedził nas szop pracz (odwiedził to mało powiedziane, bo męża ugryzł w palec) i mieliśmy okazję namierzyć iguany w akcie miłosnym. Sam Pacyfik....może znów jestem wybredna albo mieliśmy pecha, ale bardzo mało przejrzysty i jakiś taki nie wiem...mało rajski w tym miejscu ;) poza tym zdecydowanie za gorący, przed opuszczeniem plaży, w poszukiwaniu ochłody, opłukaliśmy się w rzeczce wypływającej z lasu. Jeśli ktoś planuje spędzić cały dzień w parku to polecam ten sposób, bo ciężko w tym klimacie wytrzymać z wyschniętą słoną wodą na skórze.









Robiło się późno, a chcieliśmy poszukać hotelu w ostatnim punkcie naszego urlopu - La Uvita. Przy okazji trafiła nam się jedna z najlepszych kostorykańskich dróg, szeroka, bez dziur i ciężarówek. Mniej więcej połowa trasy prowadzi przez uprawy palm i niezbyt wiedzieliśmy o co chodzi, bo dopiero później powiedziano nam, że Kostaryka jest drugim na świecie producentem oleju palmowego.

W La Uvita byliśmy naprawdę zaskoczeni wielkością miasteczka - kończy się zanim można zdać sobie sprawę z tego, że to już to ;) Odkryliśmy najpiękniejszą widzianą do tej pory plażę i zamówiliśmy na następny dzień wycieczkę łodzią w poszukiwaniu wielorybów. Morski Park Narodowy Ballena obejmuje głównie tereny wodne, gdzie w trakcie sezonu można zobaczyć grupy 20-30 wielorybów, ale ponownie - byliśmy w nieodpowiedniej dacie. Przewodnik uprzedził nas, że nie ma gwarancji zobaczenia tych stworzeń a sam rejs odbędzie się do Isla del Cańo, około 2 godzin łodzią od brzegu.

Szybkie poszukiwanie hotelu na booking.com zakończyło się zarezerwowaniem malutkiej "kabiny" prowadzonej przez włoską parę, która rzuciła całe swoje życie w Europie i przeprowadziła się do Kostaryki. Trochę ich podziwiam za podjęcie ryzyka ;) w razie czego polecam El Paraiso de Cristian, przepyszne śniadanie we włoskim stylu i domek otoczony naturą, jednocześnie dosyć blisko miasteczka.

Z samego rana ponownie spakowaliśmy rzeczy i wyruszyliśmy na plażę, z której odpływała łódź wycieczkowa. Okazało się, że będziemy ją dzielić z grupą starszych Niemców, którzy co chwilę wstawali skutecznie zasłaniając nam widoki...aż do momentu gdy kapitan łodzi, chyba specjalnie, nagle zahamował i prawie wszyscy się poprzewracali. Wiem wiem, jestem zła że cieszy mnie czyjeś nieszczęście.

Tuż przy samej wyspie Cańo udało nam się zobaczyć wieloryba dorosłego wraz z młodym i kilka delfinów - ostatni punkt programu zaliczony. Sam rejs łodzią też dosyć atrakcyjny, przynajmniej o ile ktoś nie ma choroby morskiej. Dodatkowo mieliśmy okazję przepłynąć w pobliżu Parku Narodowego El Corcovado i wypytać o niego naszego przewodnika - już wiemy, co odwiedzimy w Kostaryce kolejnym razem.




Szybko do auta i w drogę powrotną - mieliśmy do wyboru dwie trasy, albo znów wzdłuż wybrzeża i do Panamericany, albo kawałek za La Uvita odbić w kierunku San Isidro de El General i dalej skorzystać z niższego odcinka Panamericany. Niestety wybraliśmy drugą opcję, nie spodziewając się dodatkowych atrakcji :)

W San Isidro de El General kupiliśmy kilka pamiątkowych paczek kawy (której ogólnie nie lubię i piję rzadko, a ta bardzo mi zasmakowała) i udaliśmy się na krajową 2, czyli Panamerican Highway. Dopiero niedawno znalazłam informację, że fragment przez nas przejechany nazywa się Cerro de la Muerte (góry śmierci) ze względu na drogę właśnie - kręta, wąska, dużo ciężarówek, mgła i deszcz. Nam trafiło się wszystko z tej wyliczanki. Ale cóż, zobaczyliśmy też kilka przepięknych widoczków i mieliśmy okazję przejechać 3451m.n.p.m., najwyżej położonym odcinkiem tej słynnej trasy. G. mało mnie nie zamordował ze względu na mój cudowny pomysł powrotu inną trasą. Ostatnie 30 km przejechaliśmy tuż za wozem opancerzonym jakiegoś banku, zajęło nam to godzinę, nie było jak wyprzedzić. Na przedmieścia San Jose wjechaliśmy tuż po zapadnięciu mroku.

Ostatnią noc spędziliśmy w Sheratonie, co też było średnim pomysłem - wpadliśmy tam w ciuchach "prawie z dżungli", a w sobotni wieczór przyjeżdża tam śmietanka stolicy by pograć w kasynie. Mało się nie zapadłam ze wstydu, na dodatek w łazience bardzo się rozczarowałam, bo poprzednie 11 nocy marzyłam o gorącej kąpieli z pianką, a tam...tylko prysznic -wszystko przez ekologiczne zapędy Ticos.

Na lotnisku pozostał nam do zapłacenia podatek wyjazdowy (można to zrobić wcześniej w banku, unikając kolejki, ale w sumie w bankach też wszędzie widzieliśmy duuużo ludzi, więc na jedno wychodzi) i pożegnaliśmy się z tą "środkowoamerykańską Szwajcarią", jak niektórzy nazywają Kostarykę.