wtorek, 30 czerwca 2015

Kolejna relacja z podróży

Chyba wypaliłam się przez ostatnie pół roku - z blogiem, pracowo, życiowo. Fuerteventura jednak męczy na dłuższą metę. Mam nadzieję, że to lato będzie ostatnim tutaj, że już w październiku zamieszkamy na Gran Canarii. Życie pokaże.

W maju mieliśmy kolejny urlop razem - ja trzy tygodnie, G. dwa. Planowaliśmy kolejną w miarę daleką podróż, padło na Florydę - ja chciałam delfiny i Disneyworld, Gerardo Everglades i KeyWest. Czy udało się to połączyć? Cóż, jak zwykle - plan bardzo napięty, ale udało się prawie wszystko zrealizować.

Zaczęliśmy 5 maja porannym lotem do Madrytu, tam szybko w taksówkę (dzięki MyTaxi wyszło nam tyle samo co metro) i do hotelu Tryp przy Gran Via. Niby ludzie straszyli że głośno, że nie da rady spać itd...nam jakoś nie przeszkadzał hałas mimo że codziennie śpimy słuchając tylko szumu oceanu :) Madryt nie przestaje mnie zachwycać, niby wielkie miasto ale dużo terenów zielonych i wszystko jakieś takie harmonijne. Tuż obok hotelu mieliśmy Plaza Espana, kawałek dalej Casa del Campo, rzeka itd - brak powodów do narzekań. No, może tylko czasu trochę za mało :) we wtorek oglądaliśmy w pobliskim TGI Fridays mecz Madrytu, w środę wybraliśmy się na europejską premierę Amaluny Cirque du Soleil. Nie powiem, wejściówki nie najtańsze, ale....jak dla mnie warte każdego wydanego euro. Niesamowity poziom perfekcji we wszystkim co robią. Szkoda tylko, że sam "namiot" w którym odbywało się przedstawienie nie spełnił moich oczekiwań - hala na Gran Canarii zdecydowanie lepsza ;)

przepiękny budynek przy Plaza de Espana, kupiony rok temu za jedyne 265 milionów euro przez Daliana Wanda

środowa uroczysta zmiana warty przy pałacu królewskim - zaryzykuję stwierdzenie, że lepsza niż w Londynie

Amaluna :)))))


W czwartek rano udaliśmy się - ponownie taksówką - na lotnisko. Szczerze mówiąc, mieliśmy - a przynajmniej ja miałam - żołądki zaciśnięte ze stresu. TAP Portugal, z którymi kupiliśmy lot do Miami, strajkował - wiekszość lotów się nie odbywała. Na szczęście stanęli na wysokości zadania i polecieliśmy do Miami innymi liniami.

W Miami pierwszą myślą po wyjściu z lotniska było "po co mają tu ogrzewanie przy drzwiach". Kojarzycie uczucie które pojawia się w zimie po wejściu do ogrzewanego centrum handlowego z takimi dużymi dmuchawami gorącego powietrza przy drzwiach? Dokładnie takie wrażenie odniosłam w Miami, tyle że to nie było ogrzewanie a normalna majowa temperatura.

Wypożyczenie auta w Alamo trwało jakieś 15 minut, bardzo duża ilość pracowników ułatwiała i przyspieszała cały proces. Chciałam czerwone cabrio Chevroleta, ale w końcu padło na czarnego Mustanga - podobno mniej rzuca się w oczy przy przekraczaniu prędkości :)


Oczywiście coś musiało pójść nie tak i znów - tak samo jak w Kostaryce - mieliśmy wielkie problemy ze znalezieniem naszego hotelu. Program do nawigacji Offline okazał się gorszy niż myślałam ;) ale i tak daliśmy radę. Po kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do Element Doral na przedmieściach Miami, zapoznaliśmy się z okolicą, zdjeliśmy mnóstwo niezdrowego jedzenia (w czwartki Element organizuje kolację zapoznawczą dla gości z poczęstunkiem gratis :D), odpoczęliśmy po długim locie i położyliśmy się spać, gdy w Hiszpanii już świtało. Mimo wszystko nie udało się nam oszukać zegara biologicznego i pobudkę urządziliśmy po 5 rano, po raz pierwszy w życiu poszłam na siłownię w hotelu żeby zabić nudę, później basen, szybkie śniadanie i po 9 wyruszyliśmy w stronę Key West. Czekała nas długa droga, bo ponad 250km, na dodatek amerykańskie drogi zaskoczyły nas na niekorzyść - ani ich stan, ani ilość pasów ruchu nie powalają na kolana. Ale narzekać nie mogliśmy, bo już po godzinie od wyjazdu z hotelu rozpoczęły się piękne widoki. Szczerze? Droga do Key West podobałą nam się dużo bardziej niż sama miejscowość, a Park Stanowy Bahia Honda to już w ogóle 5/5.



w tego pana prawie weszłam głową

a na tego nadziałam się uciekająć przed poprzednim

mogłabym tam zostać na zawsze, ten kolor wody <3


po lewej dawny most, po prawej obecna przeprawa

jeszcze trochę koloru



Niestety czas naglił (ach te napięte plany...) i nie mogliśmy zostać w Bahia Honda na cały dzień, około 14 wyruszyliśmy w stronę Key West. Plan był prosty - wypożyczyć kajak z przezroczystym dnem, zrobić zdjęcie w słynnym punkcie najbliżej Kuby i zobaczyć uroczą architekturę. Niestety udało się zrealizować tylko 1 założenie, popodziwiać domki. Kajaków nie namierzyliśmy, do punktu była kolejka na dobre pół godziny, a sama miejscowość....mimo kolonialnego uroku była dla nas taką typową wioską wakacyjną, kurortem jakich wiele. W trakcie kolejnych dni odkryliśmy dużo ładniejsze miejsca na Florydzie, ale warto przejechać się drogą do Key West - polecam kamerkę samochodową na utrwalenie wszystkich doznań.




Powrót do hotelu z jednym jedynym przystankiem we Florida Keys Outlet Center - zaszaleliśmy z ciuchami Nike'a, które można kupić tam w cenie badziewia z Decathlonu :) wieczorem już wszystkie knajpki były zamknięte, pozostało nam jedzenie w hotelu (a raczej w sąsiednim hotelu Aloft), z samego rana znów siłownia i basen (w dwa dni więcej sportu niż przez ostatni rok), po zapakowaniu wszystkiego do auta wyruszyliśmy w stronę Everglades. Ponieważ kolejną noc mieliśmy zarezerwowaną w Fort Myers, naturalne wydawało się wybranie drogi nr 41 i odwiedzenie północnej częsci bagien - Shark Valley Visitors Center. Wypożyczyliśmy dwa rowery (za prawie 40$) i w upale 35 stopni zrobiliśmy pętlę o długości ~25km. Wystarczy dodać do tego poprzedni dzień spędzony w kabriolecie i wyjdzie nam bardzo spalona słońcem Polka i tylko trochę spalony Kanaryjczyk.

Poza tym, że wykończył nas upał, warto zrobić sobie taką trasę - jeśłi ktoś nie ma siły na rower, to regularnie kursuje specjalny autobusik. Można zobaczyć sporo insektów, żółwie, ptaki (w tym drapieżne), no i oczywiście aligatory.





Lekki niedosyć jednak mieliśmy - bardzo liczyliśmy na zobaczenie aligatorka przechodzącego przez drogę, ewentualnie wylegującego się na asfalcie, a tu niestety - wszystkie gdzieś po bokach.

Po oddaniu rowerów, kupieniu 2 litrów wody (i wypiciu prawie od razu) udaliśmy się w stronę Everglades City - to tam chcieliśmy przepłynąć się słynnym poduszkowcem i spróbować mięsa aligatora. Rejsik poduszkowcem znaleźliśmy za jakieś 35$ od osoby, byliśmy tylko my i druga parka oraz bardzo przyjemny sternik-przewodnik, taki typowy amerykański farmer. Przez jakieś półtorej godziny udało nam się zobaczyć kilkanaście aligatorów, szopy pracze i mojego ulubieńca manata. Na to ostatnie sezon kończy się długo przed majem, ale widocznie mieliśmy szczęście.




Po wycieczce nadszedł czas na jedzenie - aligator nuggets. Nie powiem, smakowo nawet nieźle, za to takiego bólu brzcha jak w nocy nie miałam chyba przez całe życie - gorączka, dreszcze, noc stracona całkowicie. Na szczęście rano poczułam się o wiele lepiej i dzięki temu mogliśmy wybrać się na jedną ze słynnych plaż na zachodnim wybrzeżu Florydy - Sanibel Island. Ponownie, po tym co czytaliśmy wcześniej w internecie spodziewaliśmy się dużo więcej. Przepiękne rezydencje bogaczy i ciekawa roślinność, ale plaże...z tymi w Bahia Honda nie mają szans, a i na Fuerteventurze znajdzie się kilka lepszych :)



Przy okazji wizyty na Sanibel Island mąż miał wyjątkową okazję zapoznać się ze słynną muchą końską - po ukąszeniu zostaje wielka, swędząca, boląca gula. Zdecydowanie bardziej wolałabym znaleźć na plaży ze zdjęcia dużą muszlę niż dużą muchę, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Całe szczęście, że ugryzła jego a nie mnie, bo ja pewnie jechałabym do szpitala.

Po słodkim lenistwie pora na trasę do Tampy, ponownie staraliśmy się omijać "autostradę", tak by móc zobaczyć coś więcej, coś prawdziwego, a nie tylko asfalt. Kilka razy zatrzymaliśmy się na kawę w przeuroczych małych miasteczkach, żywcem wyjętych ze słabych amerykańskich filmów. Późnym popołudniem dotarliśmy do słynnego Sunshine Skyway Bridge, przeprawiliśmy się nim do St Petersburga (ale tego na Florydzie) i później kolejnym długaśnym mostem do Tampy. Spaliśmy w samym biznesowym centrum miasta, co z jednej strony nie było złe - przyjemne widoki z okna na rzekę - ale niestety okazało się, że w niedzielę wieczorem wszystkie knajpki są zamknięte. Znaleźliśmy Hootersa ale zazdrosna część mnie nie pozwoliła nam wejść, w końcu skończyliśmy w jakimś barze z tortillami - najlepsze jedzenie jakie zjedliśmy od czasu wylotu z Madrytu. 


Na pożegnanie z Tampy - porównanie standardowego auta z autem rozmiaru amerykańskiego.