piątek, 16 maja 2014

Życie jak w Madrycie 2

Uff dwa dni już opisałam, to teraz pozostałe dwa.

W czwartek coś nam nie wyszło od samego początku, tzn. G. jakoś długo zbierał się do wyjścia z hotelu i w efekcie wylądowaliśmy w centrum w okolicach południa, upał przeokropny ale co zrobić - dalej zwiedzaliśmy, chociaż trochę bez pomysłu. Początkowo próbowaliśmy kupić bilety na jeden ze słynnych musicali ale oczywiście nam nie wyszło, albo tylko przez internet, albo już nie było.

Powolny spacerem doszliśmy więc ponownie w okolice Palacio de Cibeles, gdzie znajduje się mało znany ale ciekawy punkt widokowy, z którego widać ścisłe centrum miasta.




Później przyszedł czas na pierwsze muzeum - Thyssen-Bornemisza, znajdujące się w słynnym "trójkącie muzeów" tworzonym przez Prado, Reina Sofia i właśnie Thyssen. Zostało ufundowane przez holenderskiego przemysłowca-multimilionera wspieranego przez hiszpańską żonę Carmen Cervera (byłą miss kraju :P). I właśnie podpisy "dar Thyssen-Bornemisza" pod 80% obrazów w galerii robią niesamowite wrażenie (poza samymi obrazami, bo można tam znaleźć dzieła Rubensa, Muncha, Degasa, mój ukochany Van Gogh, Dali...długo by wymieniać). Carmen Cervera mogłabym przyjść każdego dnia do dyrekcji muzeum i powiedzieć "dobra, dzisiaj chcę mieć Van Gogha u siebie na ścianie, oddawaj go" i musieliby to zrobić- taka kolekcja to chyba marzenie każdego wielbiciela sztuki. Jeśli nie wybieracie się do Madrytu a macie ochotę zobaczyć część zbiorów, to Google Art zaprasza na wirtualną wizytę.

Później przyszła pora na tapas, ale tutaj bez żadnych atrakcji, nie znaleźliśmy ani jednej restauracji w okolicy która miałaby powalające żarcie. Gerardo został jeść, ja poszłam oglądać ogród botaniczny tuż obok Muzeum Prado. Najbardziej podobała mi się szklarnia i pawilon Villanueva:



aaa i jeszcze zapomniałabym - w drodze do botanicznego natknęłam się na słynny ogród pionowy, znajduje się tuż obok Caixaforum:


Następnie przyszedł czas na Prado - szczerze powiem, że weszliśmy tylko do kilku interesujących nas sal. Aktualnie wystawiają prawie 2000 dzieł sztuki, nasze nogi odmawiały już posłuszeństwa, a uszy miały dosyć wrzeszczących angielskich bachorów. Ale te obrazy, które mieliśmy ochotę zobaczyć - udało się znaleźć. Wejście do Prado oczywiście bez kolejki i w cenie wspominanej już Madrid Card.

Po wyjściu udało mi się namówić ukochanego na kolejną wizytę w Parku Retiro, tym razem w poszukiwaniu Palacio de Cristal. Uwielbiam budynki w takim stylu - połączenie szkła i żelaza. Palacio de Cristal wybudowano pod koniec XIX wieku w celu wystawiania egzotycznych gatunków roślin i zwierząt. Co ciekawe, zbudowano go w taki sposób, by można było przenieść całą konstrukcję w inne miejsce. Aktualnie też służy do wystawiania, ale sztuki nowoczesnej z muzeum Reina Sofia. Napiszę szczerze- sztuka była tak bardzo nowoczesna, że dopiero przy wyjściu zorientowałam się, że aktualnie odbywa się tam jakaś wystawa :)


uwielbiam to zdjęcie bo mam taaaaaaaaaaaakie długie nogi <3

Kolację zjedliśmy w hotelu i była przepyszna, na dodatek wcale nie zapłaciliśmy dużo. Niby mówi się, że Madryt taki drogi, a w każdej knajpie płaciliśmy mniej niż w większości miejsc na Kanarach...

W piątek wybrałam się sama do muzeum Reina Sofia, z Gerardo miałam spotkać się po kilku godzinach pod Stadionem Bernabeu. Reina Sofia trochę mnie rozczarowała, chociaż po wiedeńskim Mumoku powinnam była wiedzieć czego się spodziewać. Zadowolona jestem jedynie z odnalezienia sporej ilości rycin Goi, chociażby Okropności wojny - nie wiem dlaczego, ale ta część jego twórczości zawsze była dla mnie wyjątkowo atrakcyjna.

Stadion Bernabeu z zewnątrz zupełnie nie robi takiego wrażenia, jak się spodziewałam wcześniej - Narodowy jest bardziej imponujący :) 



Za to w środku...super. Trasa po stadionie kosztuje prawie 20 euro ale warto, szczególnie jeśli ktoś ma tak jak ja i nigdy nie był na wielkim wydarzeniu sportowym.




poza trybunami można obejrzeć m.in. muzeum Realu Madryt ze wszystkimi trofeami (zarówno piłkarskimi jak i koszykarskimi), ciekawe plansze multimedialne, szatnie (stoły do masażu drużyny gospodarzy <3), salę konferencyjną. Bardzo bardzo bardzo fajna atrakcja, nawet dla takiej antyfutbolistki jak ja.

Wychodząc ze stadionu natknęliśmy się na trochę drogą i niezbyt dobrą restaurację, ale za to z widokiem na murawę - G. nie mógł się powstrzymać przez zjedzeniem tam lunchu.


Później ponownie udaliśmy się w okolice Reina Sofia, tym razem na słynną stację Atocha, przy której doszło do zamachów w 2004 roku. Kolejny budynek "w moim stylu", na dodatek cały środek to palmiarnia - czekanie w takich warunkach na pociąg to przyjemność :) poza tym miałam okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć kontrolę bezpieczeństwa przed wejściem do pociągu. Jakoś dużo tych "pierwszych razów" w Madrycie, uff.



Następnie złapaliśmy bus do pobliskiego nadrzecznego parku Paque de la Arganzuela. G. pamięta czasy, gdy okolica rzeki była bardzo zaniedbana i nieatrakcyjna. Aktualnie wygląda super, przepiękne tereny rekreacyjne, prawie jak Donauinsel w Wiedniu (ale tylko prawie - dla mnie dalej Wiedeń jest ideałem jeśli chodzi o miejską zieleń).



No i nareszcie przyszedł czas na atrakcję bardzo oczekiwaną przeze mnie i dużo mniej przez G.- korridę. Ja wiem, że to okrutne, nieludzkie, czerpanie zysków z krwawego sportu itd, ale dla mnie to również symbol Hiszpanii i postanowiłam już dawno, że kiedyś to obejrzę. Jako że w Madrycie znajduje się jedna z najpiękniejszych trybun do korridy w całym kraju, padło właśnie na ten wyjazd i tę arenę. Plaza de Toros de las Ventas znajduje się trochę na uboczu miasta (nie tak bardzo jak Sheraton ale jednak), ale dojazd dosyć prosty metrem. G. nie poinformował mnie, że powinnam założyć suknię wieczorową :) naprawdę sporo osób przychodzi na corridę ubranych odświętnie, a trybuny były prawie pełne, mimo że dopiero następnego dnia rozpoczynały się słynne walki San Isidro.



Niestety dobrzy matadorzy (ci, którzy wykonują ostatni cios) postanowili chyba zachować siły na obchody San Isidro, bo tym nie bardzo szło. Wyszliśmy po trzech walkach, nie mogliśmy patrzeć na matadora wbijającego szpadę po 6-7 razy w celu zabicia byka.

I jeśli chodzi o Madryt, to właściwie tyle - zobaczyliśmy (prawie) wszystko co chcieliśmy, udało się nie wydać zbyt dużo kasy i nie daliśmy się okraść kieszonkowcom - plan wykonany!

2 komentarze:

  1. Witam ;D fajna relacja.Mam pytanie odnośnie wizyty w ambasadzie...jak to się odbywa? o co pytają?Nie chodzi o to,że się wybieram ale ciekawość po prostu ;D
    Pozdrowienia z deszczowej polski(urlop) również dla Sr. G ;D
    Dzidek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aj ale się zagapiłam, po urlopie jakoś praca na głowę się zwaliła (i chwilowe zwolnienie z pracy....ale to temat na oddzielny post) i nie miałam czasu na odpisywanie.

      Zapytali się co robię w Hiszpanii, kiedy przyjechałam, gdzie mieszkam, ile zarabiałam w poprzedniej pracy ile w obecnej, dlaczego chcę jechać do USA, kiedy, z kim, czy mam tam rodzinę, czy już kiedyś byłam, czy mój facet jest moim konkubentem prawnym czy dopiero po ślubie nasz związek się zalegalizuje...dużo pytań :P i na koniec potwierdzenie wydania wizy, paszport przyszedł po kilku dniach pocztą.

      Usuń