piątek, 30 maja 2014

Gran Baile de Taifas 2014

Nareszcie nadszedł ten dzień - Gran Baile de Taifas. Trzeci rok z rzędu byliśmy obecni, na szczęście tym razem nie byłam Wielkim Żółtym Ptakiem. Przed zeszłoroczną romerią we wrześniu kupiłam nowy strój i czułam się w nim dużo lepiej. Na tyle dobrze, że przetańczyliśmy prawie całą noc - do 4 rano - mimo dosyć nieprzyjemnej pogody. Na dodatek udało mi się obalić to, co G. mi powtarzał od 2 lat - że nie chcę spędzać czasu z jego znajomymi (nie chcę z niektórymi - wczoraj ich nie było i bawiliśmy się z całą resztą bardzo dobrze) i że nie umiem się dobrze bawić. Po powrocie do domu stwierdził, że musimy częściej wychodzić na jakieś lokalne imprezy i wyglądać tak (przy okazji - poszedł tak dzisiaj do pracy):




Ale o co w tym wszystkim chodzi? Poniższy filmik mniej więcej pokazuje:





Co roku 29 maja w Puerto del Rosario pojawiają się lokalne zespoły i około 10 tysięcy osób w tradycyjnych strojach. Rodziny/grupy znajomych mogą wcześniej rezerwować stoły, przynieść własne jedzenie i picie, spędzić tam praktycznie całą noc wypijając litry rumu ;] bez stołu też da się pobawić, bo wokół placu stoją budki z jedzeniem i piciem, a znajomi (a czasem nawet i nieznajomi) zapraszają cię do swoich stołów, częstując przygotowanymi wcześniej potrawami. Dodatkowo muzyka teoretycznie kanaryjska, a w praktyce mieszana - wczoraj było trochę merengue, salsy, muzyki humorystycznej (np. protest songi przeciwko odwiertom - btw. również wczoraj zapadła ostateczna decyzja o ich prowadzeniu w okolicach Fuerty i Lanzarote). Na szczęście każdy tańczy jak umie, nikt się nie przejmuje krokami - może pomaga w tym ilość wypitego rumu, a może beztroski kanaryjski charakter.

W tym roku wystąpiły grupy wypisane na poniższym plakacie:


Z tych które udało mi się usłyszeć, najbardziej oczarowała mnie Parranda del Norte i ich vamos a la playa una horita antes :))


Przy okazji - brakowało mi Los Gofiones (chyba najbardziej znana grupa, Binter Canarias ochrzcił jeden z samolotów ich imieniem) i ich Somos Costeros:




Ja wiem, że to dziwna rozrywka, ale te typowo kanaryjskie fiesty mają w sobie coś magicznego, coś co sprawia, że już odliczam dni do kolejnego Gran Baile de Taifas. Obowiązkowy punkt pod koniec maja. Gdyby ktoś z Was za rok odwiedzał Fuertę i chciał wziąć udział w imprezie, to mam dwa stroje do pożyczenia :)



środa, 28 maja 2014

Jedne z najlepszych plaż na świecie- Fuerteventura

Przynajmniej jeśli wierzyć rankingowi National Geographic.

W jednym z ostatnich numerów wyróżniono tytułem jednych z 25 najpiękniejszych plaż na świecie:

- Wydmy Corralejo (i rezerwat wydm)
źródło: http://playascalas.com/wp-content/2011/01/las-dunas-del-corralejo-en-fuerteventura2.jpg

- Wyspę Lobos (bardzo atrakcyjna dla osób nurkujących)


źródło: http://www.turismodecanarias.com/islas-canarias-espana/web/foto-imagen/FOTO_FUERTEVENTURA_ISLOTE_DE_LOBOS.html?posicion=9


- Costa Calmę (chyba za dużą ilość naturystów).

źródło: http://www.h10premium.com/galeria/zoom/HPE/hpe_1601130253.jpg


Jak dla mnie w rankingu brakuje El Cotillo i plaży Cofete, ale może to i lepiej - im mniej osób o nich wie, tym przyjemniej spędza się tam czas.

Swoją drogą, ostatnio pogoda wyjątkowo nieplażowa. Już prawie tydzień silnego wiatru, zachmurzonego nieba i gości pytających namolnie "co z tą pogodą, w Grecji/Turcji/Egipcie już upały a tu takie byle co". Szkoda, że niektórzy ludzie przed wyjazdem na wakacje nie sprawdzą dokąd jadą, co wpływa na pogodę w danym miejscu i jak dynamiczne mogą być jej zmiany.

wtorek, 20 maja 2014

Nowa atrakcja w Puerto del Rosario

Mam wręcz ochotę powiedzieć PIERWSZA atrakcja w Puerto del Rosario, ale jest jeszcze centrum handlowe Las Rotondas (moja siostra i mamuśka są wiernymi fankami) i coroczne Baile de Taifas (to już niedługo, jej!:))).

Z braku pomysłów na co wydać pieniądze (dziwi mnie to w obliczu kryzysu) kilka miesięcy temu w Puerto del Rosario zaczęły się pojawiać murale. Od 2011 malowano fasady, a że wyszło trochę nudno - dorzucili między innymi superbohaterów, sztuczną plażę i dinozaury.







(mój ulubiony, na żywo wygląda jak 'na żywo' a nie narysowany :P )


źródło: masfuerteventura.com, google.com/image


Puerto del Rosario jest dosyć nieciekawym i nudnym miastem, a murale sprawiły, że można zawiesić na czymś oko (poza fajnymi facetami, ale też ich tam mało). Ja jestem na tak, chcę więcej - niech namalują kilka w moim Puerto Lajas.


piątek, 16 maja 2014

Życie jak w Madrycie 2

Uff dwa dni już opisałam, to teraz pozostałe dwa.

W czwartek coś nam nie wyszło od samego początku, tzn. G. jakoś długo zbierał się do wyjścia z hotelu i w efekcie wylądowaliśmy w centrum w okolicach południa, upał przeokropny ale co zrobić - dalej zwiedzaliśmy, chociaż trochę bez pomysłu. Początkowo próbowaliśmy kupić bilety na jeden ze słynnych musicali ale oczywiście nam nie wyszło, albo tylko przez internet, albo już nie było.

Powolny spacerem doszliśmy więc ponownie w okolice Palacio de Cibeles, gdzie znajduje się mało znany ale ciekawy punkt widokowy, z którego widać ścisłe centrum miasta.




Później przyszedł czas na pierwsze muzeum - Thyssen-Bornemisza, znajdujące się w słynnym "trójkącie muzeów" tworzonym przez Prado, Reina Sofia i właśnie Thyssen. Zostało ufundowane przez holenderskiego przemysłowca-multimilionera wspieranego przez hiszpańską żonę Carmen Cervera (byłą miss kraju :P). I właśnie podpisy "dar Thyssen-Bornemisza" pod 80% obrazów w galerii robią niesamowite wrażenie (poza samymi obrazami, bo można tam znaleźć dzieła Rubensa, Muncha, Degasa, mój ukochany Van Gogh, Dali...długo by wymieniać). Carmen Cervera mogłabym przyjść każdego dnia do dyrekcji muzeum i powiedzieć "dobra, dzisiaj chcę mieć Van Gogha u siebie na ścianie, oddawaj go" i musieliby to zrobić- taka kolekcja to chyba marzenie każdego wielbiciela sztuki. Jeśli nie wybieracie się do Madrytu a macie ochotę zobaczyć część zbiorów, to Google Art zaprasza na wirtualną wizytę.

Później przyszła pora na tapas, ale tutaj bez żadnych atrakcji, nie znaleźliśmy ani jednej restauracji w okolicy która miałaby powalające żarcie. Gerardo został jeść, ja poszłam oglądać ogród botaniczny tuż obok Muzeum Prado. Najbardziej podobała mi się szklarnia i pawilon Villanueva:



aaa i jeszcze zapomniałabym - w drodze do botanicznego natknęłam się na słynny ogród pionowy, znajduje się tuż obok Caixaforum:


Następnie przyszedł czas na Prado - szczerze powiem, że weszliśmy tylko do kilku interesujących nas sal. Aktualnie wystawiają prawie 2000 dzieł sztuki, nasze nogi odmawiały już posłuszeństwa, a uszy miały dosyć wrzeszczących angielskich bachorów. Ale te obrazy, które mieliśmy ochotę zobaczyć - udało się znaleźć. Wejście do Prado oczywiście bez kolejki i w cenie wspominanej już Madrid Card.

Po wyjściu udało mi się namówić ukochanego na kolejną wizytę w Parku Retiro, tym razem w poszukiwaniu Palacio de Cristal. Uwielbiam budynki w takim stylu - połączenie szkła i żelaza. Palacio de Cristal wybudowano pod koniec XIX wieku w celu wystawiania egzotycznych gatunków roślin i zwierząt. Co ciekawe, zbudowano go w taki sposób, by można było przenieść całą konstrukcję w inne miejsce. Aktualnie też służy do wystawiania, ale sztuki nowoczesnej z muzeum Reina Sofia. Napiszę szczerze- sztuka była tak bardzo nowoczesna, że dopiero przy wyjściu zorientowałam się, że aktualnie odbywa się tam jakaś wystawa :)


uwielbiam to zdjęcie bo mam taaaaaaaaaaaakie długie nogi <3

Kolację zjedliśmy w hotelu i była przepyszna, na dodatek wcale nie zapłaciliśmy dużo. Niby mówi się, że Madryt taki drogi, a w każdej knajpie płaciliśmy mniej niż w większości miejsc na Kanarach...

W piątek wybrałam się sama do muzeum Reina Sofia, z Gerardo miałam spotkać się po kilku godzinach pod Stadionem Bernabeu. Reina Sofia trochę mnie rozczarowała, chociaż po wiedeńskim Mumoku powinnam była wiedzieć czego się spodziewać. Zadowolona jestem jedynie z odnalezienia sporej ilości rycin Goi, chociażby Okropności wojny - nie wiem dlaczego, ale ta część jego twórczości zawsze była dla mnie wyjątkowo atrakcyjna.

Stadion Bernabeu z zewnątrz zupełnie nie robi takiego wrażenia, jak się spodziewałam wcześniej - Narodowy jest bardziej imponujący :) 



Za to w środku...super. Trasa po stadionie kosztuje prawie 20 euro ale warto, szczególnie jeśli ktoś ma tak jak ja i nigdy nie był na wielkim wydarzeniu sportowym.




poza trybunami można obejrzeć m.in. muzeum Realu Madryt ze wszystkimi trofeami (zarówno piłkarskimi jak i koszykarskimi), ciekawe plansze multimedialne, szatnie (stoły do masażu drużyny gospodarzy <3), salę konferencyjną. Bardzo bardzo bardzo fajna atrakcja, nawet dla takiej antyfutbolistki jak ja.

Wychodząc ze stadionu natknęliśmy się na trochę drogą i niezbyt dobrą restaurację, ale za to z widokiem na murawę - G. nie mógł się powstrzymać przez zjedzeniem tam lunchu.


Później ponownie udaliśmy się w okolice Reina Sofia, tym razem na słynną stację Atocha, przy której doszło do zamachów w 2004 roku. Kolejny budynek "w moim stylu", na dodatek cały środek to palmiarnia - czekanie w takich warunkach na pociąg to przyjemność :) poza tym miałam okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć kontrolę bezpieczeństwa przed wejściem do pociągu. Jakoś dużo tych "pierwszych razów" w Madrycie, uff.



Następnie złapaliśmy bus do pobliskiego nadrzecznego parku Paque de la Arganzuela. G. pamięta czasy, gdy okolica rzeki była bardzo zaniedbana i nieatrakcyjna. Aktualnie wygląda super, przepiękne tereny rekreacyjne, prawie jak Donauinsel w Wiedniu (ale tylko prawie - dla mnie dalej Wiedeń jest ideałem jeśli chodzi o miejską zieleń).



No i nareszcie przyszedł czas na atrakcję bardzo oczekiwaną przeze mnie i dużo mniej przez G.- korridę. Ja wiem, że to okrutne, nieludzkie, czerpanie zysków z krwawego sportu itd, ale dla mnie to również symbol Hiszpanii i postanowiłam już dawno, że kiedyś to obejrzę. Jako że w Madrycie znajduje się jedna z najpiękniejszych trybun do korridy w całym kraju, padło właśnie na ten wyjazd i tę arenę. Plaza de Toros de las Ventas znajduje się trochę na uboczu miasta (nie tak bardzo jak Sheraton ale jednak), ale dojazd dosyć prosty metrem. G. nie poinformował mnie, że powinnam założyć suknię wieczorową :) naprawdę sporo osób przychodzi na corridę ubranych odświętnie, a trybuny były prawie pełne, mimo że dopiero następnego dnia rozpoczynały się słynne walki San Isidro.



Niestety dobrzy matadorzy (ci, którzy wykonują ostatni cios) postanowili chyba zachować siły na obchody San Isidro, bo tym nie bardzo szło. Wyszliśmy po trzech walkach, nie mogliśmy patrzeć na matadora wbijającego szpadę po 6-7 razy w celu zabicia byka.

I jeśli chodzi o Madryt, to właściwie tyle - zobaczyliśmy (prawie) wszystko co chcieliśmy, udało się nie wydać zbyt dużo kasy i nie daliśmy się okraść kieszonkowcom - plan wykonany!

czwartek, 15 maja 2014

Życie jak w Madrycie 1

Ojj coś mnie długo nie było, ale mam wytłumaczenie - tygodniowy urlop. Pewnie niektórzy z Was zaczną się zastanawiać, jak to jest że mamy połowę maja a już wykorzystałam 3 tygodnie urlopu. Otóż stowarzyszenie pracowników hotelarstwa na Wyspach Kanaryjskich wynegocjowało sobie 48 dni urlopu rocznie - bo pracujemy w niedziele, święta itd. Dzięki temu mam wykorzystane 18 dni, zostało mi jeszcze 30 yeaaaah :) i oczywiście planuję odebrać je pod koniec października hurtem, bo wcześniej nie ma wolnych terminów.

Tym razem udało mi się zgrać terminy urlopu z G. i wybraliśmy się do Madrytu. Główny cel - moja rozmowa o wizę do USA. Rozmowa już za mną, paszport wrócił na Fuerteventurę pocztą (jedyny aspekt rozmowy w Hiszpanii który mi się nie podoba, czyli zostawianie mojego paszportu), wiza na 10 lat z obciachowym zdjęciem - wszystko zaliczone. Teraz możemy planować podróż poślubną do USA albo gdziekolwiek z tranzytem przez Stany.



W niedzielę wieczorem poleciałam na Gran Canarię (G. już tam był), zjadłam resztki tortu przygotowanego przeze mnie dla teściówki, w poniedziałek wybrałam się do Ayuntamiento po zaświadczenie o dacie naszego ślubu (oczywiście nie było gotowe), a we wtorek wczesnym rankiem wybraliśmy się na lotnisko. Jestem sknerą i wybrałam najtańszą opcję czyli Ryanaira (60 euro różnicy na osobie pomiędzy Ryanairem a Iberia Express), baaaardzo się bałam tego lotu. W końcu te wszystkie opowieści o małej przestrzeni pomiędzy fotelami, o dużej ilości reklam, o niebezpiecznych samolotach, słabej obsłudze, zagubionych bagażach...I wiecie co? Może miałam szczęście, bo w naszym przypadku lot był super w obie strony. Zabawna obsługa ("magazyn pokładowy dla Państwa - proszę korzystać, bo to jedyna darmowa rzecz jaką dostaniecie w trakcie tego lotu"), miejsca tyle samo ile w polskich czarterach, mój ukochany tusz do rzęs Baby Doll Eyes do kupienia bez problemu (w Enter Air musiałam polecieć trzy razy żeby go trafić :P), wylądowaliśmy 20 minut przed czasem (chyba że Ryanair przesadza z planowanym czasem lotu właśnie żeby się chwalić że lądują wcześniej?), bagaż dotarł. Mój G. był bardzo sceptycznie nastawiony do Ryanaira, mówił że nie chce nimi latać, a po tym locie był bardzo zadowolony i zmienił swoją opinię.

W Madrycie powitał nas duszny, parny upał. Fuerteventura i Gran Canaria to miejsca z względnie czystym powietrzem i silnym wiatrem, czyli na ogół nie czuję się wysokich temperatur. W Madrycie - dramat, byłam w szoku że przy zachmurzonym niebie może być tak parno i nieprzyjemnie. Musieliśmy poczekać jakieś pół godziny na transfer z naszego hotelu i już koło 14.30 weszliśmy do pokoju na siódmym piętrze madryckiego Sheratona z widokiem na Sierra de Madrid - stąd nazwa hotelu Mirasierra :)

tak, tam w tle widać góry. wiem że mało. ale widać :)

W Sheratonie jak to w Sheratonie - wypasiona łazienka i łóżko tak wygodne, że chciałoby się spać 24 na dobę, ale co zrobić - jak jesteśmy w Madrycie to wypadałoby pozwiedzać. Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się do metra i zaskoczenie - metro w Madrycie jest gigantyczne. Niektóre linie są cztery poziomy pod ulicą, samo zjeżdżanie schodami ruchomymi trwa prawie tyle co w Warszawie przejechanie połowy trasy ;) poza tym pociąg wjeżdża na stację z prawej strony, a nie jak we wszystkich znanych mi metrach z lewej, i składy oraz perony są wyjątkowo krótkie - ogólnie, a nie tylko porównując do długaśnych stacji wiedeńskich.

Jako że nie mieliśmy planu na pierwszy dzień, to wyszliśmy po kilku stacjach "mniej więcej w centrum" i poszliśmy na spacer do Parku Retiro - takie połączenie Łazienek i Parku Skaryszewskiego. Wszędzie można leżeć na trawie, żadnych znaków zakazu, mnóstwo fajnych kawiarenek i przepiękny staw. Staw, po którym można pływać wynajętą łódką, a nie tak jak w Łazienkach że trzeba opłacić gondoliera. 45 minut kosztuje 5.80 i jarałam się jak dziecko :) 



Po przejściu tego parku jakieś 7 razy w poszukiwaniu konkretnego jedzenia w końcu wyszliśmy w stronę Puerta de Alcala i miałam okazję zobaczyć ruch samochodowy w centrum miasta - masakra, chyba nie odważyłabym się prowadzić auta, większość kierowców prowadzi tak jak na Fuercie (tzn. źle i nieprzestrzegając zasad), tyle że są tysiące aut.

Później przez Plaza de Cibeles (gdzie świętują kibice po wygranych Realu Madryt) i Gran Via doszliśmy do Puerta del Sol i słynnego placu Plaza Mayor. Szczerze? Trochę mnie rozczarował, krakowski rynek dużo bardziej imponujący według mnie, jedyna rzecz która mnie urzekła to ludzie relaksujący się na dachach (bo balkonów na ostatnim piętrze nie ma). Takie bardzo we francusko-hiszpańskim stylu, w wielu filmach była taka scena :)

relaxing cup of cafe con leche on Plaza Mayor :)

Później nogi odmówiły nam posłuszeństwa i wróciliśmy do hotelu- wielka łazienka oraz łóżko bardzo kusiły, tym bardziej że w środę o 9:45 miałam być w ambasadzie...

...ale nie obyło się bez przygód. Ja chciałam wyjść o 8:30, bo i w metrze może się wszystko wydarzyć, i nie wiedzieliśmy dokąd dokładnie się kierować po wyjściu ze stacji, ale G. był gotowy dopiero o 9...dolecieliśmy biegiem na stację metra, czekamy na pociąg a tam...pierwszy nie bierze pasażerów....drugi nie bierze pasażerów...dopiero do trzeciego mogliśmy wejść, na dodatek zatrzymał się dwa razy w tunelach na dosyć długo. Wylecieliśmy z pociągu, pytam się G. czy mamy wychodzić wyjściem w prawo czy w lewo - on zadecydował że w prawo. Biegniemy, biegniemy, a tutaj długaśny korytarz z takimi taśmami transportowymi jak na lotniskach, później trzy poziomy schodów i za zakrętem - kolejna stacja. Nadzieję na interview w ambasadzie już straciłam. W końcu udało się nam wydostać z tego piekielnego labiryntu, tyle że nie mieliśmy BLADEGO pojęcia gdzie jesteśmy i w którą stronę powinniśmy się udać do ambasady. G. jak to facet - nikogo się nie zapytał, ja podbiegłam do pierwszego kelnera w jednej z knajpek i on mnie skierował, a mimo to G. dalej twierdził, że Calle Serrano to w drugą stronę. Na przejściu dla pieszych udało się złapać taksówkę i tylko dzięki temu o 9.43 znalazłam się pod ambasadą. 2 minuty dłużej i moje 120 euro poszłoby się kochać.

Po prawie dwóch godzinach wyszłam z ambasady i pojechałam pod Pałac Królewski (Palacio Real) obejrzeć uroczystą zmianę warty - odbywa się tylko w pierwszą środę miesiąca w samo południe, bierze w niej udział 400 wartowników i 100 koni. Niestety dojechałam za późno i nie było już miejsca na głównym dziedzińcu, musiałam zadowolić się "boczną częścią" zmiany warty. Później ponownie spotkałam się z G. w centrum i już wspólnie wybraliśmy się na spacer uroczymi małymi uliczkami - w efekcie ponownie się zgubiliśmy, ale to taki przyjemny rodzaj zagubienia, dzięki któremu można odnaleźć najciekawsze a niedoceniane miejsca. Po 14 zawędrowaliśmy do otwartego ponownie Pałacu Królewskiego i wybraliśmy się na zwiedzanie wnętrz. 

Przy okazji informacja - wstępy do muzeów, pałaców itd w Madrycie są stosunkowo drogie jak na polską kieszeń. Tzn. cena jest europejska, ale jeśli chce się wejść do 10 miejsc po 8 euro każde, to trzeba wybulić 80 euro, co wcale nie jest małą kwotą. Jako że chcieliśmy obejrzeć kilka muzeów, stadion Realu Madryt i przejechać się Teleferico de Madrid, postanowiliśmy kupić Madrid Card. Ceny takiej karty to 45 euro (24h), 55 euro (48h), 65 euro (72h) i 75 euro (120h). Karta naprawdę się opłaca jeśli nastawiamy się na intensywne zwiedzanie - zapewnia wstęp m.in. do Pałacu Królewskiego, muzeum Prado, Reina Sofia, Thyssen, Ciencia y tecnologia; poza tym Tour Bernabeu czyli stadion Realu Madryt, ogród botaniczny, kolejka Teleferico nad Casa de Campo, punkt widokowy w Palacio de Cibeles, piesze wycieczki z przewodnikiem po centrum, trasa na arenie do corridy Plaza de Toros i wiele wiele innych. Wybraliśmy opcję na 48 godzin i oszczędziliśmy nie tylko kasę, ale i czas - do większości miejsc wchodzi się bez kolejki, a te mogą być naprawdę duże. 

Po Pałacu Królewskim przyszedł czas na atrakcję dosyć nietypową, tzn. teleferico de Madrid - kolejkę linową prawie w sercu miasta. Na pierwszy rzut oka wygląda na zamkniętą, ale funkcjonuje - fajne widoki na wielki park Casa de Campo (dawne królewskie tereny łowieckie). Sama podróż trwa jakieś 8 minut w jedną stronę, wracając można zobaczyć z daleka najważniejsze madryckie budynki. 

Aaa no i udało nam się zrobić najbardziej przypałowe zdjęcie dekady :)



imponująca rzeka w Madrycie - Manzanares

atrakcja bez selfie to nie atrakcja!

Po kolejce przyszedł czas na ogród różany - zapach było czuć z kilkudziesięciu metrów, aż zbyt intensywny, byliśmy pół godziny i rozbolała mnie głowa, ale róże przecudowne. Co roku w maju odbywa się tam konkurs na najpiękniejsze róże.



Ponownie byliśmy już baaaardzo zmęczeni i wróciliśmy do hotelu. Tym razem wieczór spędziliśmy w SPA - Sheraton był na tyle miły że zapewnił nam darmowy wstęp. Nie ma to jak jacuzzi i sauna po całym dniu chodzenia :)

Już wkrótce druga część mojej relacji, a jakby ktoś chciał wybrać się do Madrytu - z chęcią pomogę, chociaż zdecydowanie nie czuję się ekspertką po raptem 4 dniach, prawdopodobnie mogłabym zobaczyć i z 10 razy więcej ;)                                              

piątek, 2 maja 2014

Jak (nie) parkować na Fuerteventurze

1) nie parkuj tam gdzie są żółte linie
2) nie parkuj tam gdzie są niebieskie linie
3) nie parkuj na piasku (szczególnie na Wydmach Corralejo, gdzie jest niby tylko cienka warstwa piasku ale i tak grząsko, później trzeba wzywać pomoc drogową
4) ZACIĄGAJ RĘCZNY. Nawet jeśli myślisz, że jest płasko. Chyba że chcesz stać się bohaterem takiego wydarzenia jak na zdjęciach:






Zdjęcia nie powstały w trakcie kręcenia reklamy wypożyczalni CiCar tylko w trakcie odzyskiwania auta z plaży. Pewne francuskie dziewczę zapomniało o ręcznym i auto postanowiło również wybrać się na plażę. Nie chcę nawet myśleć o rachunku za akcję "ratunkową".

czwartek, 1 maja 2014

Jeśli ten filmik was nie rozklei to jesteście twardziochami



albo po prostu ja jestem bardzo mięciochem. To już nawet nie chodzi o to, że wydarzyło się na Gran Canarii niedaleko domu G., czyli miejsca do którego mam sentyment. To chodzi o to, że ten delfin taki biedny przerażony, szukał pomocy u ludzi (nie, jak widać nie jest jednym z tych delfinów które gwałcą ludzi), na szczęście znaleźli się tacy którzy mu pomogli. I ta scena z delfinem jadącym pickupem, chlip chlip...wcale się nie rozpłakałam :)))