wtorek, 30 czerwca 2015

Kolejna relacja z podróży

Chyba wypaliłam się przez ostatnie pół roku - z blogiem, pracowo, życiowo. Fuerteventura jednak męczy na dłuższą metę. Mam nadzieję, że to lato będzie ostatnim tutaj, że już w październiku zamieszkamy na Gran Canarii. Życie pokaże.

W maju mieliśmy kolejny urlop razem - ja trzy tygodnie, G. dwa. Planowaliśmy kolejną w miarę daleką podróż, padło na Florydę - ja chciałam delfiny i Disneyworld, Gerardo Everglades i KeyWest. Czy udało się to połączyć? Cóż, jak zwykle - plan bardzo napięty, ale udało się prawie wszystko zrealizować.

Zaczęliśmy 5 maja porannym lotem do Madrytu, tam szybko w taksówkę (dzięki MyTaxi wyszło nam tyle samo co metro) i do hotelu Tryp przy Gran Via. Niby ludzie straszyli że głośno, że nie da rady spać itd...nam jakoś nie przeszkadzał hałas mimo że codziennie śpimy słuchając tylko szumu oceanu :) Madryt nie przestaje mnie zachwycać, niby wielkie miasto ale dużo terenów zielonych i wszystko jakieś takie harmonijne. Tuż obok hotelu mieliśmy Plaza Espana, kawałek dalej Casa del Campo, rzeka itd - brak powodów do narzekań. No, może tylko czasu trochę za mało :) we wtorek oglądaliśmy w pobliskim TGI Fridays mecz Madrytu, w środę wybraliśmy się na europejską premierę Amaluny Cirque du Soleil. Nie powiem, wejściówki nie najtańsze, ale....jak dla mnie warte każdego wydanego euro. Niesamowity poziom perfekcji we wszystkim co robią. Szkoda tylko, że sam "namiot" w którym odbywało się przedstawienie nie spełnił moich oczekiwań - hala na Gran Canarii zdecydowanie lepsza ;)

przepiękny budynek przy Plaza de Espana, kupiony rok temu za jedyne 265 milionów euro przez Daliana Wanda

środowa uroczysta zmiana warty przy pałacu królewskim - zaryzykuję stwierdzenie, że lepsza niż w Londynie

Amaluna :)))))


W czwartek rano udaliśmy się - ponownie taksówką - na lotnisko. Szczerze mówiąc, mieliśmy - a przynajmniej ja miałam - żołądki zaciśnięte ze stresu. TAP Portugal, z którymi kupiliśmy lot do Miami, strajkował - wiekszość lotów się nie odbywała. Na szczęście stanęli na wysokości zadania i polecieliśmy do Miami innymi liniami.

W Miami pierwszą myślą po wyjściu z lotniska było "po co mają tu ogrzewanie przy drzwiach". Kojarzycie uczucie które pojawia się w zimie po wejściu do ogrzewanego centrum handlowego z takimi dużymi dmuchawami gorącego powietrza przy drzwiach? Dokładnie takie wrażenie odniosłam w Miami, tyle że to nie było ogrzewanie a normalna majowa temperatura.

Wypożyczenie auta w Alamo trwało jakieś 15 minut, bardzo duża ilość pracowników ułatwiała i przyspieszała cały proces. Chciałam czerwone cabrio Chevroleta, ale w końcu padło na czarnego Mustanga - podobno mniej rzuca się w oczy przy przekraczaniu prędkości :)


Oczywiście coś musiało pójść nie tak i znów - tak samo jak w Kostaryce - mieliśmy wielkie problemy ze znalezieniem naszego hotelu. Program do nawigacji Offline okazał się gorszy niż myślałam ;) ale i tak daliśmy radę. Po kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do Element Doral na przedmieściach Miami, zapoznaliśmy się z okolicą, zdjeliśmy mnóstwo niezdrowego jedzenia (w czwartki Element organizuje kolację zapoznawczą dla gości z poczęstunkiem gratis :D), odpoczęliśmy po długim locie i położyliśmy się spać, gdy w Hiszpanii już świtało. Mimo wszystko nie udało się nam oszukać zegara biologicznego i pobudkę urządziliśmy po 5 rano, po raz pierwszy w życiu poszłam na siłownię w hotelu żeby zabić nudę, później basen, szybkie śniadanie i po 9 wyruszyliśmy w stronę Key West. Czekała nas długa droga, bo ponad 250km, na dodatek amerykańskie drogi zaskoczyły nas na niekorzyść - ani ich stan, ani ilość pasów ruchu nie powalają na kolana. Ale narzekać nie mogliśmy, bo już po godzinie od wyjazdu z hotelu rozpoczęły się piękne widoki. Szczerze? Droga do Key West podobałą nam się dużo bardziej niż sama miejscowość, a Park Stanowy Bahia Honda to już w ogóle 5/5.



w tego pana prawie weszłam głową

a na tego nadziałam się uciekająć przed poprzednim

mogłabym tam zostać na zawsze, ten kolor wody <3


po lewej dawny most, po prawej obecna przeprawa

jeszcze trochę koloru



Niestety czas naglił (ach te napięte plany...) i nie mogliśmy zostać w Bahia Honda na cały dzień, około 14 wyruszyliśmy w stronę Key West. Plan był prosty - wypożyczyć kajak z przezroczystym dnem, zrobić zdjęcie w słynnym punkcie najbliżej Kuby i zobaczyć uroczą architekturę. Niestety udało się zrealizować tylko 1 założenie, popodziwiać domki. Kajaków nie namierzyliśmy, do punktu była kolejka na dobre pół godziny, a sama miejscowość....mimo kolonialnego uroku była dla nas taką typową wioską wakacyjną, kurortem jakich wiele. W trakcie kolejnych dni odkryliśmy dużo ładniejsze miejsca na Florydzie, ale warto przejechać się drogą do Key West - polecam kamerkę samochodową na utrwalenie wszystkich doznań.




Powrót do hotelu z jednym jedynym przystankiem we Florida Keys Outlet Center - zaszaleliśmy z ciuchami Nike'a, które można kupić tam w cenie badziewia z Decathlonu :) wieczorem już wszystkie knajpki były zamknięte, pozostało nam jedzenie w hotelu (a raczej w sąsiednim hotelu Aloft), z samego rana znów siłownia i basen (w dwa dni więcej sportu niż przez ostatni rok), po zapakowaniu wszystkiego do auta wyruszyliśmy w stronę Everglades. Ponieważ kolejną noc mieliśmy zarezerwowaną w Fort Myers, naturalne wydawało się wybranie drogi nr 41 i odwiedzenie północnej częsci bagien - Shark Valley Visitors Center. Wypożyczyliśmy dwa rowery (za prawie 40$) i w upale 35 stopni zrobiliśmy pętlę o długości ~25km. Wystarczy dodać do tego poprzedni dzień spędzony w kabriolecie i wyjdzie nam bardzo spalona słońcem Polka i tylko trochę spalony Kanaryjczyk.

Poza tym, że wykończył nas upał, warto zrobić sobie taką trasę - jeśłi ktoś nie ma siły na rower, to regularnie kursuje specjalny autobusik. Można zobaczyć sporo insektów, żółwie, ptaki (w tym drapieżne), no i oczywiście aligatory.





Lekki niedosyć jednak mieliśmy - bardzo liczyliśmy na zobaczenie aligatorka przechodzącego przez drogę, ewentualnie wylegującego się na asfalcie, a tu niestety - wszystkie gdzieś po bokach.

Po oddaniu rowerów, kupieniu 2 litrów wody (i wypiciu prawie od razu) udaliśmy się w stronę Everglades City - to tam chcieliśmy przepłynąć się słynnym poduszkowcem i spróbować mięsa aligatora. Rejsik poduszkowcem znaleźliśmy za jakieś 35$ od osoby, byliśmy tylko my i druga parka oraz bardzo przyjemny sternik-przewodnik, taki typowy amerykański farmer. Przez jakieś półtorej godziny udało nam się zobaczyć kilkanaście aligatorów, szopy pracze i mojego ulubieńca manata. Na to ostatnie sezon kończy się długo przed majem, ale widocznie mieliśmy szczęście.




Po wycieczce nadszedł czas na jedzenie - aligator nuggets. Nie powiem, smakowo nawet nieźle, za to takiego bólu brzcha jak w nocy nie miałam chyba przez całe życie - gorączka, dreszcze, noc stracona całkowicie. Na szczęście rano poczułam się o wiele lepiej i dzięki temu mogliśmy wybrać się na jedną ze słynnych plaż na zachodnim wybrzeżu Florydy - Sanibel Island. Ponownie, po tym co czytaliśmy wcześniej w internecie spodziewaliśmy się dużo więcej. Przepiękne rezydencje bogaczy i ciekawa roślinność, ale plaże...z tymi w Bahia Honda nie mają szans, a i na Fuerteventurze znajdzie się kilka lepszych :)



Przy okazji wizyty na Sanibel Island mąż miał wyjątkową okazję zapoznać się ze słynną muchą końską - po ukąszeniu zostaje wielka, swędząca, boląca gula. Zdecydowanie bardziej wolałabym znaleźć na plaży ze zdjęcia dużą muszlę niż dużą muchę, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Całe szczęście, że ugryzła jego a nie mnie, bo ja pewnie jechałabym do szpitala.

Po słodkim lenistwie pora na trasę do Tampy, ponownie staraliśmy się omijać "autostradę", tak by móc zobaczyć coś więcej, coś prawdziwego, a nie tylko asfalt. Kilka razy zatrzymaliśmy się na kawę w przeuroczych małych miasteczkach, żywcem wyjętych ze słabych amerykańskich filmów. Późnym popołudniem dotarliśmy do słynnego Sunshine Skyway Bridge, przeprawiliśmy się nim do St Petersburga (ale tego na Florydzie) i później kolejnym długaśnym mostem do Tampy. Spaliśmy w samym biznesowym centrum miasta, co z jednej strony nie było złe - przyjemne widoki z okna na rzekę - ale niestety okazało się, że w niedzielę wieczorem wszystkie knajpki są zamknięte. Znaleźliśmy Hootersa ale zazdrosna część mnie nie pozwoliła nam wejść, w końcu skończyliśmy w jakimś barze z tortillami - najlepsze jedzenie jakie zjedliśmy od czasu wylotu z Madrytu. 


Na pożegnanie z Tampy - porównanie standardowego auta z autem rozmiaru amerykańskiego.





piątek, 13 lutego 2015

Poślubna Kostaryka cz. 3

Znów kolejna przerwa w pisaniu, w styczniu zatrudniliśmy nową recepcjonistkę, któregoś dnia po prostu postanowiła nie przyjść do pracy...I od początku lutego pracujemy we trzy, wychodzę wykończona jak nigdy. Chyba powoli zaczynam się wypalać,


Po pierwszej nocy w Monteverde udaliśmy się na kolejkę/kolejki linowe - jakieś 14 stacji do przejścia, jedna z tras miała kilometr i pokonywało się w pozycji "na supermana", przepiękne widoki - mieliśmy szczęście, bo widoczność była na tyle dobra, że po raz pierwszy zobaczyliśmy Pacyfik. Nie powtórzyłabym tego typu atrakcji, ale nie żałuję, że tam poszliśmy. Dałam radę mimo lęku wysokości, a najciekawszym momentem był "skok tarzana" - nie zdecydowałabym się na to gdyby nie siedząca tuż obok małpa, która sprawiała wrażenie kibicowania wszystkim uczestnikom wycieczki ;) po południu chcieliśmy wybrać się do jednego z kilku terenów chronionych, ale nie starczyło czasu. Zamiast tego pojechaliśmy drogą "La trocha a San Luis" (znów konieczne auto terenowe) i urządziliśmy sobie piknik na przepięknym punkcie widokowym. Warto pamiętać, że Monteverde jest dosyć wysoko i popołudnia/wieczory bywają chłodne - zmarzłam mimo długich spodni i cienkiej kurtki.


Wieczorem posłuchaliśmy sugestii właściciela hotelu i kolację zjedliśmy w Sabor Tico - najlepszy stosunek jakości do ceny na jaki trafiliśmy. Za dwudaniowy obiad z napojami i deserem zapłaciliśmy jakieś 8 euro na głowę, porcje były gigantyczne, jedzenie przepyszne. Mają dwie siedziby - jedną w centrum handlowym na pierwszym piętrze, drugą obok stacji autobusów.

Następnego dnia znów do samochodu ze wszystkimi bagażami i w drogę do Parku Narodowego Manuel Antonio, przy czym zatrzymaliśmy się jeszcze na dwugodzinną wycieczkę konną. Po doświadczeniu w The Springs nie mogłam wyjechać z Kostaryki bez kolejnej rundki. Udało nam się znaleźć "małą" rodzinną firmę i brat z siostrą zapewnili nam przepiękną trasę na grzbiecie niesamowicie zadbanych koni. Firma może i mała, ale za to rodzina ma na własność ponad 100 hektarów ziemi :)



Szczerze? Po tym, jak spróbowałam jazdy bez raniącego pysk wędzidła, na siodle westernowym, jakoś nie mam ochoty wrócić do angielskiej szkoły jazdy. Gdybym z całego pobytu w Kostaryce miała wybrać trzy atrakcje, bez których ten wyjazd nie byłby taki sam, to ta wycieczka zdecydowanie by do nich należała.

Po południu dojechaliśmy do Quepos, w którym mieliśmy zarezerwowany hotel Tres Banderas. Zarezerwowałam trochę na ślepo poprzez booking, nawet nie patrząc na stronę hotelu. Dojeżdżamy do wejścia a mąż pyta "co tu robi flaga twojego kraju?". Okazało się, że to jest właśnie ten słynny hotel prowadzony przez Polaka. Niestety jakościowo niezbyt mi się podobało, zdecydowaliśmy się spędzić tam tylko jedną noc, a następną już w okolicach kolejnego parku narodowego.
Samo Quepos to miasteczko pełne sklepów i barów dla turystów, ciężko było znaleźć nam lokalne jedzenie ale w końcu się udało, co prawda warunki higieniczne w barze pozostawiały sporo do życzenia, ale cóż...co mnie nie zabije to mnie wzmocni.

Manuel Antonio odwiedzony kolejnego dnia to najbardziej komercyjny ze wszystkich odwiedzonych przez nas parków narodowych. Tłumy ludzi na wejściu, mnóstwo naganiaczy próbujących namówić na przewodnika, popilnowanie auta itd - krótko mówiąc, trochę jak trasa na Morskie Oko ;) a byliśmy tam poza ścisłym sezonem.

Nie zdecydowaliśmy się na przewodnika, na dodatek poszliśmy w przeciwną stronę niż większość odwiedzających. Udało nam się zobaczyć sporo ptaków drapieżnych polujących w pobliżu parku, kilka rodzin małp, leniwca i papugi. A, i mrówki giganty ze złotymi odwłokami.

Na jednej z kilku słynnych plaż odwiedził nas szop pracz (odwiedził to mało powiedziane, bo męża ugryzł w palec) i mieliśmy okazję namierzyć iguany w akcie miłosnym. Sam Pacyfik....może znów jestem wybredna albo mieliśmy pecha, ale bardzo mało przejrzysty i jakiś taki nie wiem...mało rajski w tym miejscu ;) poza tym zdecydowanie za gorący, przed opuszczeniem plaży, w poszukiwaniu ochłody, opłukaliśmy się w rzeczce wypływającej z lasu. Jeśli ktoś planuje spędzić cały dzień w parku to polecam ten sposób, bo ciężko w tym klimacie wytrzymać z wyschniętą słoną wodą na skórze.









Robiło się późno, a chcieliśmy poszukać hotelu w ostatnim punkcie naszego urlopu - La Uvita. Przy okazji trafiła nam się jedna z najlepszych kostorykańskich dróg, szeroka, bez dziur i ciężarówek. Mniej więcej połowa trasy prowadzi przez uprawy palm i niezbyt wiedzieliśmy o co chodzi, bo dopiero później powiedziano nam, że Kostaryka jest drugim na świecie producentem oleju palmowego.

W La Uvita byliśmy naprawdę zaskoczeni wielkością miasteczka - kończy się zanim można zdać sobie sprawę z tego, że to już to ;) Odkryliśmy najpiękniejszą widzianą do tej pory plażę i zamówiliśmy na następny dzień wycieczkę łodzią w poszukiwaniu wielorybów. Morski Park Narodowy Ballena obejmuje głównie tereny wodne, gdzie w trakcie sezonu można zobaczyć grupy 20-30 wielorybów, ale ponownie - byliśmy w nieodpowiedniej dacie. Przewodnik uprzedził nas, że nie ma gwarancji zobaczenia tych stworzeń a sam rejs odbędzie się do Isla del Cańo, około 2 godzin łodzią od brzegu.

Szybkie poszukiwanie hotelu na booking.com zakończyło się zarezerwowaniem malutkiej "kabiny" prowadzonej przez włoską parę, która rzuciła całe swoje życie w Europie i przeprowadziła się do Kostaryki. Trochę ich podziwiam za podjęcie ryzyka ;) w razie czego polecam El Paraiso de Cristian, przepyszne śniadanie we włoskim stylu i domek otoczony naturą, jednocześnie dosyć blisko miasteczka.

Z samego rana ponownie spakowaliśmy rzeczy i wyruszyliśmy na plażę, z której odpływała łódź wycieczkowa. Okazało się, że będziemy ją dzielić z grupą starszych Niemców, którzy co chwilę wstawali skutecznie zasłaniając nam widoki...aż do momentu gdy kapitan łodzi, chyba specjalnie, nagle zahamował i prawie wszyscy się poprzewracali. Wiem wiem, jestem zła że cieszy mnie czyjeś nieszczęście.

Tuż przy samej wyspie Cańo udało nam się zobaczyć wieloryba dorosłego wraz z młodym i kilka delfinów - ostatni punkt programu zaliczony. Sam rejs łodzią też dosyć atrakcyjny, przynajmniej o ile ktoś nie ma choroby morskiej. Dodatkowo mieliśmy okazję przepłynąć w pobliżu Parku Narodowego El Corcovado i wypytać o niego naszego przewodnika - już wiemy, co odwiedzimy w Kostaryce kolejnym razem.




Szybko do auta i w drogę powrotną - mieliśmy do wyboru dwie trasy, albo znów wzdłuż wybrzeża i do Panamericany, albo kawałek za La Uvita odbić w kierunku San Isidro de El General i dalej skorzystać z niższego odcinka Panamericany. Niestety wybraliśmy drugą opcję, nie spodziewając się dodatkowych atrakcji :)

W San Isidro de El General kupiliśmy kilka pamiątkowych paczek kawy (której ogólnie nie lubię i piję rzadko, a ta bardzo mi zasmakowała) i udaliśmy się na krajową 2, czyli Panamerican Highway. Dopiero niedawno znalazłam informację, że fragment przez nas przejechany nazywa się Cerro de la Muerte (góry śmierci) ze względu na drogę właśnie - kręta, wąska, dużo ciężarówek, mgła i deszcz. Nam trafiło się wszystko z tej wyliczanki. Ale cóż, zobaczyliśmy też kilka przepięknych widoczków i mieliśmy okazję przejechać 3451m.n.p.m., najwyżej położonym odcinkiem tej słynnej trasy. G. mało mnie nie zamordował ze względu na mój cudowny pomysł powrotu inną trasą. Ostatnie 30 km przejechaliśmy tuż za wozem opancerzonym jakiegoś banku, zajęło nam to godzinę, nie było jak wyprzedzić. Na przedmieścia San Jose wjechaliśmy tuż po zapadnięciu mroku.

Ostatnią noc spędziliśmy w Sheratonie, co też było średnim pomysłem - wpadliśmy tam w ciuchach "prawie z dżungli", a w sobotni wieczór przyjeżdża tam śmietanka stolicy by pograć w kasynie. Mało się nie zapadłam ze wstydu, na dodatek w łazience bardzo się rozczarowałam, bo poprzednie 11 nocy marzyłam o gorącej kąpieli z pianką, a tam...tylko prysznic -wszystko przez ekologiczne zapędy Ticos.

Na lotnisku pozostał nam do zapłacenia podatek wyjazdowy (można to zrobić wcześniej w banku, unikając kolejki, ale w sumie w bankach też wszędzie widzieliśmy duuużo ludzi, więc na jedno wychodzi) i pożegnaliśmy się z tą "środkowoamerykańską Szwajcarią", jak niektórzy nazywają Kostarykę.





piątek, 9 stycznia 2015

Inna strona Fuerteventury

Jeśli ktoś odwiedzi Fuerteventurę w lecie, to będzie ona dla niego tylko i wyłącznie pustynią. Ba, do niedawna ja też nie wierzyłam, że coś może tu rosnąć...chociaż doskonale wiem, że 400 lat temu Fuerta była spichlerzem Wysp Kanaryjskich

W listopadzie padało bardzo mocno i prawie bez przerwy przez 10 dni. Wszystko było zalane wodą, gawie (czyli pola uprawne z wysokimi wałami ziemi zamiast murków) wyglądały jak gigantyczne kałuże, turyści skrajnie niezadowoleni (to akurat rozumiem, bo tu nie ma co robić gdy pada) czepiali się każdego drobiazgu.

G. mówił mi wtedy, że po kilku tygodniach zobaczę, jak zielona będzie Fuerteventura, a ja myślałam "zielona? jakim cudem, skoro nic tu nie rośnie? woda wsiąknie w ziemię i tyle". Jak bardzo się myliłam. Aktualnie centrum wyspy jest tak zielone, jak zwykle na Gran Canarii, a pojedyncze zielone plamy można zauważyć nawet przy głównych drogach. Fuerteventura naprawdę potrzebuje więcej wody - dzięki niej jest przepięknie.










wszystkie zdjęcia ukradzione z grupy na facebooku
Fuerteventura - photos - fotos 
https://www.facebook.com/groups/292590637439274/




czwartek, 1 stycznia 2015

Poślubna Kostaryka cz. 2

Kolejny dzień podróży i kolejna pobudka przed 7, przepakowywanie rzeczy, śniadanie bez pośpiechu i w drogę. Tym razem celem był Park Narodowy Wulkanu Poas. Ja chciałam dotrzeć tam jak najwcześniej, bo podobno tylko rano można uniknąć chmur, ale rozleniwiliśmy się przy śniadaniu i w efekcie byliśmy na miejscu około 11. Niespodzianka - chmur nie było :) udało się nam zobaczyć wulkan, który niecały miesiąc wcześniej wykazywał dużą aktywność (konkretniej - doszło do erupcji wysokości kilkuset metrów). Zapach siarki, przepiękne widoki, świeżo poślubiony mąż przy boku - mimo dużej ilości turystów był to jeden z niezapomnianych momentów naszej podróży.

Przy punkcie widokowym znajduje się tablica ostrzegająca osoby z astmą, problemami kardiologicznymi itd, by nie przebywały za długo w tym miejscu - faktycznie po kwadransie zaczyna się kręcić w głowie. Dodatkowo, ze względu na niedawną erupcję, całymi dniami stoi tam kilku policjantów i pilnuje sytuacji - gdyby wulkan zaczął być bardziej aktywny, doszłoby do ewakuacji.






Po zrobieniu stu tysięcy zdjęć i obowiązkowych selfie poszliśmy w kierunku pobliskiej laguny, w której niestety nie można było się kąpać. Mimo oddalenia od krateru Poas tam też było czuć delikatny zapach siarki.


wspominałam już, że w Kostaryce rośliny są trochę większe niż w Europie?


Większość turystów udawała się w drogę powrotną tą samą trasą, którą przyszli, my jednak wybraliśmy osamotnioną ścieżkę. Przez ponad pół godziny mieliśmy wrażenie podróży do przeszłości, równie dobrze moglibyśmy być w tym miejscu w XIX wieku i pewnie wyglądałoby podobnie :)

Po parku narodowym udaliśmy się w drogę do miejscowości La Fortuna. Teoretycznie dosyć blisko jeśli chodzi o odległość w kilometrach, ale w Kostaryce nic nie jest takie proste - liczne zakręty i bardzo gęsta mgła sprawiła, że do celu dotarliśmy chwilę przed zmrokiem.

W trasie udało nam się kupić gigantyczne lokalne truskawki (co 100 metrów plakat "nasze truskawki z mlekiem skondensowanym/śmietaną/karmelem, odszypułkowane i umyte, najlepsze w całym kraju" - oczywiście reklamuje się tak każdy sklepik), dać się oszukać na stacji benzynowej, zobaczyć jeden z wodospadów ogrodów La Paz (jak dla mnie prawie 40$ to trochę za dużo za wstęp do prywatnego parku), w kilku wioskach czekać aż stado krów raczy przejść przez ulicę - PURA VIDA.





W La Fortunie plan na pierwszy wieczór był prosty - kąpiel w gorących źródłach. Ceny tych zorganizowanych powalają na kolana, ale dzięki blogowi pewnej Hiszpanki znaleźliśmy rozwiązanie - tuż obok hotelu Tabacoon można wykąpać się na dziko. Na początku trochę się bałam - ciemno, auto pozostawione lokalsom, w rzece może znajdować się sto tysięcy dziwnych żyjątek - ale po kilku minutach udało mi się zrelaksować, zobaczyć przepiękną jaszczurkę "bazyliszka" obserwującą nas jeszcze uważniej niż my ją, prawie zgubić górę od bikini ;) Szczerze? najlepszy moment całej podróży poślubnej. Noc, gorące źródła, dookoła zapalone świeczki - chyba nigdy nie przeżyłam czegoś równie romantycznego. Po jakiejś godzinie byliśmy bardziej pomarszczeni niż chińscy staruszkowie i wróciliśmy do hotelu, szykując się do spędzenia kolejnego dnia na trekkingu do Cerro Chato.

Niestety, w listopadzie w Kostaryce plany dostosowuje się do pogody. Wstaliśmy rano tylko po to, żeby zamiast wulkanu zobaczyć gigantyczną ulewę. Wejście na Cerro Chato jest podobno dosyć wymagające, w przypadku deszczu - niemożliwe. Nadszedł czas na szybką weryfikację planów i dzięki pomocy recepcjonistki zdecydowaliśmy się na dzień relaksu w hotelu The Springs - typowym resorcie dla bogatych amerykańskich turystów. Za 99$ od osoby dostaliśmy wejściówkę do gorących źródeł (dwa dni pod rząd), lunch i dwie aktywności - wybraliśmy jazdę konną i spływ dmuchanymi oponami po rzece. Od maja uczę się jeździć konno i dlatego chciałam spróbować wycieczki w siodle - okazało się, że nie ma to nic wspólnego z angielskim stylem jazdy. Gdybym mogła, to jeździłabym tylko tak - bez uzdy, na luzie, w siodle które jest tak wygodne jak fotel. Wycieczka zdecydowanie warta tego co zapłaciliśmy, tym bardziej że poza nami była tylko parka Amerykanów z Florydy  (co za zaskoczenie, 90% turystów w La Fortuna to Amerykanie z tego stanu) i przewodnik dał nam trochę wolności.

lunchownia hotelowa nad samym brzegiem rzeki

zaobrączkowani




Ze spływu oponami nie mamy zdjęć, ale za to krótki filmik. Niestety mimo pory deszczowej rzeka była mało rwąca, tym samym nie zaparło nam tchu w piersiach :) przy okazji można zobaczyć sam hotel The Springs (uwaga, tylko dla burżujów).




Dzień zakończyliśmy dwoma godzinami w termach - moje kości potrzebowały wygrzania się po dwóch deszczowych dniach na wybrzeżu karaibskim. Chociaż, gdyby nie ten pakiet za 99$, to raczej nie zdecydowalibyśmy się na termy w hotelu - rzeka pod Tabacoonem miała dużo więcej uroku i było to coś magicznego.

w tym basenie woda miała 43 stopnie, ciut za dużo nawet dla mnie

Po dniu bez prowadzenia auta (juhuu, nareszcie!) zasnęliśmy szybciej niż można było się spodziewać, a rano obudziliśmy się, by zobaczyć wulkan Arenal w całej okazałości.


nasza chatka za 60e za dobę (ze śniadaniem, WiFi, ciepłą wodą 
i cudownymi fotelami na biegunach)

Po tak miłym poranku miało czekać nas półtorej godziny w aucie, trekking do Rio Celeste i powrót wczesnym popołudniem, tak by odwiedzić jeszcze wodospad La Fortuna. Jak można się spodziewać, tym razem Kostaryka ponownie zrobiła nam niespodziankę w postaci stanu drogi. Google Maps pokazało nam, że najlepiej wybrać drogę numer 142, skręcić do 143 i po "1h 42 minutach" będziemy u celu. Nic bardziej mylnego... Według wszelkiej logiki - skoro droga 142 to normalna droga asfaltowa (może trochę kręta, ale nic nadzwyczajnego), to 143 też powinna taka być. Na skrzyżowaniu ich obu spotkała nas jednak niespodzianka na tyle duża, że musieliśmy zapytać przechodzącego obok Tico czy to na pewno ta trasa. 143 wygląda tak:

jeden z tych momentów, gdy byliśmy BARDZO zadowoleni 
z wynajęcia terenówki

Przez chwilę myśleliśmy o tym, żeby zawrócić albo poszukać innej trasy, ale na szczęście zdecydowaliśmy się kontynuować. Przez godzinę spotkaliśmy na drodze trzy osoby, a widoki były iście idylliczne, niczym słynna tapeta z Windowsa XP.


Tuż przed Parkiem Narodowym Wulkanu Tenorio, w którym znajduje się Rio Celeste, widzieliśmy coś, o czym opowiadali nam wcześniej przewodnicy - zwierzęta porażone prądem z kabli na słupach elektrycznych. Biedne małpy/leniwce (w naszym przypadku leniwiec) nie wiedzą, że słup to nie drzewo, wspinają się tak jak to mają w zwyczaju i kończą niezbyt dobrze.

Do samej rzeki prowadzą dwie trasy, ale jedna z nich pozostaje zamknięta od pewnego czasu - podobno była zbyt niebezpieczna dla turystów, ponadto przechodziła przez teren prywatny. Co ciekawe, nie zapłaciliśmy za wejście do parku, które normalnie kosztuje 10$ - dalej nie wiem, dlaczego się nam poszczęściło.


te bąbelki widoczne na powierzchni wody to wydostająca się
spod ziemi siarka

całkiem przyjemny mostek

wspomniane tenidero - jak widać, przepiękny błękit powstaje
z połączenia dwóch rzek o "normalnym" kolorze, a biały pasek
tuż przed błękitem to odkładające się minerały

Rio Celeste to jedno z miejsc w Kostaryce, które cały czas zachowuje swój w miarę dziewiczy charakter - nie odwiedza go zbyt wiele osób, bo dojazd nie jest najprostszy, a ścieżki nie są utwardzone. Na wielu stronach internetowych można znaleźć informację, że pełna trasa od wejścia do tzw. tenidero (do przetłumaczenia jako "miejsce barwienia") i powrót zajmuje około 4-5 godzin. Chyba musiałabym się czołgać na wstecznym :) ani ja, ani G. nie mamy dobrej kondycji, a uwinęliśmy się w 2 godziny bez żadnego problemu i bez łapania zadyszki (poza piekielnymi schodami prowadzącymi do wodospadu). Chociaż, nawet gdybyśmy mieli tam spędzić dwa razy więcej czasu, to też byłoby warto.

Do hotelu wróciliśmy tuż przed zachodem słońca, niezbyt przyjemne wiadomości z pracy G. sprawiły, że nie byliśmy w nastroju na wykorzystanie drugiej wejściówki do SPA. 
Kolejnego dnia z samego rana udało się nam dotrzeć do wodospadu La Fortuna - jednego z niewielu, gdzie można się kąpać. Co nie znaczy że każdy powinien - dzień wcześniej jakiś inteligent wlazł zbyt blisko wodospadu (70 metrów wysokości, wyobraźcie sobie siłę strumienia wody) i prawie się zabił.



Wejście do wodospadu znajduje się tuż obok wejścia do Cerro Chato ale niestety, czas nam nie pozwolił - musieliśmy udać się w drogę do kolejnego punktu podróży. W linii prostej z La Fortuna do Monteverde jest bardzo blisko, ale droga prowadzi wokół sporego jeziora, by później przejść w drogę krętą, nieutwardzoną i dziurawą. Wszystko to sprawia, że pokonanie tego odcinka autem zajmuje około 3 godzin.

przepiękne jezioro Arenal, widoki jak w Szwajcarii :)


W internecie czytaliśmy wiele informacji o stanie drogi prowadzącej do Monteverde. Ba, informacje te wystraszyły nas na tyle, że myśleliśmy o zrezygnowaniu. Okazało się jednak, że jest ona o wiele lepsza niż np. ta, którą dojechaliśmy do La Pavony. Pewnie, osobówką nie powinno się tam wybierać, ale jakiekolwiek 4x4 i doświadczony kierowca załatwiają sprawę.

W Monteverde zaskoczyła nas niska temperatura, a i tak mieliśmy szczęście - kilka dni wcześniej w nocy termometry pokazywały niecałe 10 stopni. Brr, nieogrzewany pokój w hoteliku i brak ciepłej kurtki w taką pogodę to nic przyjemnego.

Tuż po przybyciu do Manakin Lodge zarezerwowaliśmy nocny spacer po lesie, którego główną atrakcją miała być m.in. tarantula - sama przyjemność dla kogoś z tak silną arachnofobią jak ja. Dość powiedzieć, że wszystkie kobiety w naszej grupie były przerażone, a mężczyźni zachwyceni. Chyba jedyna z atrakcji które spokojnie mogłam sobie odpuścić ale...czego nie robi się dla miłości.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy canopy tour, czyli tyrolkę - ale nie jedną, a kilkanaście. Ale to już do opisania następnym razem.